To kolejna rozkminka z naszego punktu widzenia — Project Managera i całego zespołu Teametria, który kilka miesięcy temu porwał się na stworzenie własnego narzędzia do zarządzania projektami i zadaniami.
Ktoś może zapytać: „Po co? Przecież na rynku jest tego mnóstwo!”
I ma rację — ale my mieliśmy swoje powody.
Dlaczego własne narzędzie?
Tworząc Teametria, mieliśmy pełną świadomość, że świat jest pełen aplikacji do planowania i śledzenia zadań. Ale każdy z nas miał doświadczenie, że żadne z tych narzędzi nie pasowało do naszych realiów pracy.
Co z tego, że program ma milion funkcji, skoro połowa jest nieprzydatna, a przez drugą połowę trzeba przekopywać się godzinami?
Z drugiej strony — proste narzędzia były… zbyt proste. Nie łączyły kluczowych rzeczy w jednym miejscu.
My chcieliśmy czegoś, co:
✅ jest łatwe w obsłudze,
✅ działa po polsku (bo każdy w zespole ma rozumieć, co klika!),
✅ pokazuje, kto co robi i na jakim jest etapie,
✅ jasno ustala priorytety — co musi być zrobione teraz, a co w tym tygodniu,
✅ i pozwala mierzyć czas, żeby na koniec nie zgadywać, co tak naprawdę zjadło dzień.
Nikt nie bije braw na starcie — i trudno
Jest jedna twarda prawda, której nie znajdziesz w podręczniku: Nikt nie klaszcze na początku.
Nie ma fajerwerków, gdy wprowadzasz planowanie pracy, rozpisujesz odpowiedzialności i prosisz zespół o raportowanie czasu.
Zamiast tego jest często: „A po co to?”, „Kiedy my to zrobimy?”, „Przecież od zawsze jakoś działało…”
I wiesz co? Rozumiemy to. Sami też kiedyś wzdychaliśmy, gdy ktoś próbował „porządkować procesy”. Bo to wymaga więcej uwagi, więcej samodyscypliny — a efekty nie przychodzą od razu.
Ale to właśnie działa
Z czasem jednak widać, że to, co na początku wydaje się uciążliwe, po cichu zmienia wszystko.
Nie ma fanfar — są za to konkrety:
✅ mniej niejasnych tematów,
✅ każdy wie, co jest jego,
✅ szybciej widać, co naprawdę zajmuje czas i energię,
✅ i w końcu pojawia się przestrzeń, żeby skupić się na pracy, która naprawdę ma sens.
Każda branża zna ten problem
To nie jest tekst tylko dla ludzi z IT czy startupów.
Niedawno rozmawiałem z kierownikiem budowy — żeby wydać jedną decyzję, musi koordynować kilku podwykonawców, dostawców materiałów i pilnować terminów, które nie mogą się rozjechać, bo każda zwłoka kosztuje realne pieniądze.
Albo produkcja — planowanie zmian, zleceń, ludzi na hali, logistyki dostaw. Jeśli nie masz jasności, co, kto i kiedy robi — zapasy rosną, terminy lecą, a klient dzwoni z pytaniem „dlaczego jeszcze nie mamy gotowego towaru?”.
Agencja kreatywna? To samo. Pięć kampanii jednocześnie, copy, grafika, social media, klient, który zmienia brief w ostatniej chwili. Bez narzędzia do układania tego w harmonogram wszystko rozchodzi się po kościach.
Dlatego powstała Teametria
Teametria powstała po to, żeby zapanować nad tym rozproszeniem i uciekającym czasem. Nie jest sztuką zapisać zadanie w notatniku. Sztuką jest widzieć, kto nad czym pracuje, ile to faktycznie zajmuje i co można poprawić, żeby zespół nie kończył z wyrzutami sumienia i nadgodzinami.
Nikt nie klaszcze — i dobrze
Bo to nie o brawa chodzi.
Liczysz nie na lajki za planowanie, tylko na to, że projekt zamyka się w terminie, a ludzie mają siłę na kolejny.
Najlepsze zmiany dzieją się po cichu.
I wcale nie potrzebują fanfar — potrzebują lidera, który powie: „Tak, na początku będzie trudniej, ale dzięki temu następny projekt dowieziemy lepiej.”
Twój ruch
Jeśli prowadzisz zespół, firmę, budowę czy agencję i wiesz, jak potrafi rozłazić się czas, to pamiętaj:
Nikt nie klaszcze na starcie — ale kiedy zobaczysz, że ludzie przestają się gubić i kończą pracę spokojniej, zrozumiesz, że to była najlepsza decyzja.
Teametria — bo dobre planowanie nie musi być głośne. Wystarczy, że działa.